Niedawno wszyscy mieliśmy okazję poznać siłę internetu w starciu z niedemokratycznymi reżimami. Byciu w stałym kontakcie zawdzięczają dużą część swojego sukcesu w walce z autokratą Mubarakiem. Boleśnie adwent nowej technologii odczuł również prezydent Syrii Baszar al-Assad. Okazało się, że nawet najlepszy aparat śledczy pozostaje bezradny wobec setek tysięcy użytkowników działających z wnętrza własnego domu.
Możliwe, że to właśnie tego efektu boją się władze Iranu. Jednak oficjalnym powodem powołania „Iranetu” (nasza licentia poetica) jest pragnienie zapewnienia państwu cyberbezpieczeństwa oraz promowanie muzułmańskich cnót moralnych. Plany stworzenia wewnętrznej sieci w państwie ajatollahów powstały już jakiś czas temu, jednak dopiero teraz wiemy, że na planach się nie skończyło.
Powstanie Internetu zgodnego z islamem przyspieszyło prawdopodobnie kolejne zaognienie się stosunków między muzułmańskimi radykałami i resztą świata. Władzom w Teheranie nie spodobało się, że na YouTube trafiły filmy traktujące Proroka bez należnego mu szacunku. Wyraźnie nie rozumiejąc internetu, Irański rząd postanowił zablokować Google i wszystkie należące mu podstrony. Bojkot okazał się o tyle lekkomyślny, co nietrwały – w następstwie protestów swoich obywateli, korzystających z Gmaila i pozostałych usług Google, internet został odblokowany.
Jednak nie na długo, twierdzi Collin Anderson, specjalista od zabezpieczeń z Waszyngtonu w USA. Postanowił on sprawdzić, jak wyglądają realia irańskiego internetu. Na wstępie okazało się, że irańska sieć przypisuje każdemu użytkownikowi dwa adresy IP – zewnętrzny i wewnętrzny. Ten drugi jest dostępny wyłącznie wewnątrz kraju i służy do surfowania po „muzułmańskim” internecie wolnym od rozpusty i pokus. Pojemność takiego systemu wynosi ok. 17 mln numerów IP – na razie zarejestrowanych jest ok. 10 000 maszyn. Anderson odkrył, że już teraz irański internet zawiera bogate i różnorodne treści – od stron rządowych, przez portale akademickie i pocztę elektroniczną.
Jak Teheran zamierza powstrzymać swoich obywateli przed deprawacją z rąk zgniłego Zachodu i jego internautów? Jedną z możliwości jest przyduszenie wszystkich wychodzących z kraju połączeń – próbując wejść na zagraniczny serwis, irański użytkownik zniechęciłby się ślimaczym przesyłem danych i skorzystał z lokalnego zamiennika.
Wymagać to będzie od Irańczyków stworzenia kopii portali internetowych, bez których dzisiejszy internet nie istnieje: Facebooka, Twittera, YouTube i oczywiście całej rodziny Google. Nie stanowi to problemu z punktu widzenia programistów – tych Iran ma świetnych. Na przeszkodzie może stać brak dostępu do sprzętu wynikający z embarga nałożonego na Ahmadinedżada przez większość rozwiniętych technologicznie krajów. Jedak Chinom zdarzało się już to embargo łamać, więc w tym przypadku może być podobnie.
Doświadczenie z wielu represyjnych krajów pokazuje, że blogerzy i pomysłowi internauci zawsze znajdą sposób, żeby ominąć ograniczenia. Jednym ze sposobów na to jest portal Tor, zapewniający anonimowość online. A odcinając zupełnie od Internetu cały Iran, władze strzeliłyby w stopę sobie samym i armii.
Czy Teheranowi uda się przekonać swoich obywateli do konieczności zwiększenia bezpieczeństwa i odnowy moralnej? Ethan Zuckerberg z Uniwersytetu Harvarda uważa, że jest to wątpliwe – Tego typu zagrywki zawsze przypominają zabawę w kotka i myszkę – komentuje. Według niego tego typu eksperymenty zawsze kończyły się porażką – Nie ma powodu sądzić, że tym razem się uda.
{jumi [*7]}