Przedstawienie opowiada o mocno podstarzałych aktorach, z których jeden nazywa się Verdier, a drugi Bremont. Mają oni już dawno za sobą czas scenicznego triumfu, sławy i uznania. Nie akceptują obecnego zapomnienia i postanawiają powrócić na deski teatru w wielkim stylu, w przedstawieniu słowno-muzycznym, jako że obaj oprócz kunsztu aktorskiego potrafią także grać na instrumentach. Fabuła spektaklu polega na śledzeniu ich działań oraz rozmów podczas kolejnych prób. Obaj mają odmienne charaktery, temperamenty i poglądy na życie oraz sztukę. Ścierają się ze sobą, kłócą, rezygnują ze współpracy, po czym wracają, bo obu bardzo zależy na tym, żeby znowu stać się kimś. Niektóre z ich słownych pojedynków są autentycznie zabawne, inne wywołują co najwyżej półuśmiech. Są też takie, które prowokują uczucie bliskie zażenowaniu. Nie dowiadujemy się, czy ci dwaj infantylni nudziarze – będący w gruncie rzeczy ludźmi zagubionymi i nieszczęśliwymi - odnieśli w końcu wymarzony sukces.
Sztuka Colasa była podobno przebojem nad Sekwaną, a przywiózł ją nad Wisłę Wojciech Pszoniak, żeby wystąpić w niej razem z Piotrem Fronczewskim. Najmocniejszą stroną utworu są brawurowo rozpisane role, wymarzone dla aktorów o mocno zarysowanych temperamentach, w dodatku mających status gwiazdorów. W innej obsadzie sztuka prawdopodobnie szybko zeszłaby z afisza, ale w wykonaniu duetu Pszoniak-Fronczewski wydaje się przykuwać uwagę widzów, chociaż mnie wydała się zwyczajnie nudna. Aktorzy bawią się swoimi rolami - to widać. Reżyser Maciej Englert nie ingerował specjalnie w ich grę, ograniczając swoją rolę inscenizatora do zagospodarowania przestrzeni scenicznej na Dużej Scenie Współczesnego, chociaż na dobrą sprawę wystarczyłaby całkowicie przestrzeń mniejszej sceny. „Skarpetki, opus 124" grzeszą epigonizmem w stosunku do sławnych „Słonecznych chłopców" Neila Simona, przypomnianych parę lat temu przez Teatr Powszechny, ze znakomitymi rolami Franciszka Pieczki i Zbigniewa Zapasiewicza, dla którego była to ostatnia rola.
Sztuka Daniela Colasa nie ma jednak wdzięku amerykańskiej komedii, nie dysponuje znakomicie skonstruowanymi postaciami, ani bardziej urozmaiconą fabułą. Jedność miejsca szybko wyczerpuje inwencję francuskiego dramaturga, a potyczki słowne obu bohaterów prędko zaczynają nużyć. Może sztukę sprowadzono po to, żeby powtórzyć sukces kolegów z Powszechnego? Jeśli tak, to trzeba przyznać, że póki co publiczność dopisuje i często wybucha śmiechem.
Spektakl „Skarpetki, opus 124" można zobaczyć w Teatrze Współczesnym 17 i 18 października o godz. 19. Teatr Współczesny mieści się na ul. Mokotowskiej 13 w Warszawie.
{jumi [*7]}