wtorek, kwiecień 16, 2024
Follow Us
sobota, 05 październik 2019 12:04

Wołyń 2019 – drogi i bezdroża Wyróżniony

Napisane przez Cezary Rudziński
Oceń ten artykuł
(0 głosów)
Wołyń Wołyń Cezary Rudziński

Kilkudniowa podróż dziennikarska na Wołyń, najbliżej centrum Polski położony region Ukrainy, do historycznej krainy w dorzeczu górnego Bugu, nazywanego tu Zachidnym (Zachodnim) dla odróżnienia go od Piwdennoho (Południowego),

w naszym nazewnictwie Bohu wpadającego do Morza Czernego oraz dopływów Dniepru, Prypeci, Styru i kilku innych rzek, potwierdziła tylko, jak wiele jest tu obiektów i miejsc wartych bliższego poznania. Ale i zaskakujących zarówno pozytywnie, jak i negatywnie.

Wyruszyliśmy we dwu, samochodem z napędem gazowym, co znacznie obniżyło koszt podróży, tylko z ramowym planem i listą miejsc, które chcemy zobaczyć. Bez wcześniejszego rezerwowania noclegów, co okazało się dobrą decyzją. Chociaż mieliśmy, spisany z Internetu, wykaz hoteli, hoteli i apartamentów w miastach, w których zamierzaliśmy zatrzymać się. Poznawanie Wołynia chcieliśmy rozpocząć od jego północno – zachodniej Krainy Jezior Szackich i tamtejszego parku narodowego. Z Warszawy najbliżej byłoby przez Włodawę, ale w jej okolicy Ukraina ma tylko przejście graniczne z Białorusią.

Nie ma krótszej drogi

To zaś wymagałoby białoruskich wiz, jazdy przez Brześć, a z niego… nie ma do Szacka żadnej krótkiej i jako tako przejezdnej drogi. Pojechaliśmy więc na Chełm – Dorohusk – Jahodin.

Ostatni kawałek szosy za Chełmem do granicy po polskiej stronie, formalnie głównej szosy z Warszawy, przez Lublin do Kowla i Kijowa, okazał się w tak kompromitującym stanie, że od razu poczuliśmy się jak na zapowiadanych przez innych podróżników, ukraińskich lokalnych bezdrożach. Odprawę po polskiej stronie granicy, korzystając z pasa dla „Europejczyków” (samochody z Unii Europejskiej) załatwiliśmy stosunkowo szybko, bo w sumie z czekaniem w kolejce około godziny.

Po ukraińskiej już dwukrotnie dłużej, chociaż też, chyba przez pomyłkę, któryś z funkcjonariuszy granicznych skierował nas na pas omijający długą kolejkę samochodów osobowych i dostawczych z rejestracją UA (Ukraina). Transport towarowy (tiry) przejeżdża osobnym pasem. Czas tracony na drogowe odprawy graniczne w ich obecnej postaci i obsadzie po obu stronach stanowi, nie tylko w mojej ocenie, główny hamulec rozwoju turystyki na i z Ukrainy Zachodniej. Z Warszawy mogliśmy ruszyć dopiero w południe, po przekroczeniu granicy zaczął się już zbliżać wrześniowy zmierzch.

Wymiana złotówek korzystniejsza niż euro i dolarów

Mieliśmy ze sobą tylko niezbyt dokładną, chociaż ładnie wydaną, z rysunkami wartych zobaczenia obiektów, mapę turystyczną wołyńskiej obłasti (województwa) otrzymaną w ub.r. na targach turystycznych w Warszawie. Na których Łuck i Wołyń chyba po raz pierwszy zaprezentowały swoją ofertę. Na ukraińskim przejściu granicznym w Jahodinie, ani tuż za nim, nie ma placówki informacji turystycznej oraz żadnych materiałów i mapek dla turystów. Dla nas najważniejsza okazała się wymiana waluty na hrywny. Okazało się, że bardziej opłacalna niż euro lub dolarów, jest wymiana polskich złotych.

Obrót nimi, ze względu na tak licznie pracujących w Polsce Ukraińców, jest tak szybki, że „widełki” między cenami kupna i sprzedaży są niewielkie. Z kilku kantorów wybraliśmy ten, w którym ta różnica wynosiła tylko 2 kopiejki na złotówce, czyli…około 0,16 grosza!

Jazda tuż przed zmrokiem w region jezior, chociaż to tylko około 50 km, nie miała sensu. Zwłaszcza, że jedyna polecana szosa prowadzi tam z miasteczka Luboml. Położone jest ono 3 km w bok, na północ, od szosy „kowelsko-kijowskie” i zapewne nie zwrócilibyśmy na nie uwagi, gdybym nie zapamiętał sprzed wielu lat, że w końcowym okresie I wojny światowej miało ono własną lokalną pocztę.

Luboml po raz pierwszy

Wydało nawet dla niej własne znaczki o 5 nominałach, z widokami miejscowych zabytków i widoczków. Oraz, to chyba jedyny taki przykład w świecie, z nazwami tej poczty w 4 językach: polskim, niemieckim, ukraińskim i jidysz. Postanowiliśmy zanocować w Lubomlu, ale przed tym, pomimo zapadających ciemności, zwiedzić go. To około 20-tysięczne miasteczko i jego zabytki okazało się na tyle interesujące, że gruntowniejsze obejrzenie odłożyliśmy na dzień następny. Pojawił się jednak problem noclegu. W jedynym miejscowym hoteliku nie było miejsc.

W jego restauracji odbywała się jakaś „poważna” impreza, sądząc z zaparkowanych niezłych samochodów. Skierowano nas do dwu innych, przy szosie. Jeden, całkiem sympatyczny, miał nawet atrakcyjną cenę, niespełna 60 zł za noc w dwuosobowym pokoju. Ale tylko z jednym łóżkiem „małżeńskim”, co nie wchodziło w grę. Były też wolne pokoje z takim samym łóżkiem oraz dodatkowo rozkładaną „amerykanką”. Ale sporo droższe. Nie pomogły tłumaczenia, że jeżeli my nie zanocujemy, to pokoje będą stały puste. Pracownica recepcji „nie ma uprawnień” do obniżania ceny nawet w takim przypadku.

Niech stoi pusty, ale ceny nie obniżymy

Z podobnymi sytuacjami spotkaliśmy się i w innych miejscowościach. Hotelarze ukraińscy, przynajmniej w tych obiektach, w których byliśmy, wolą, odwrotnie niż w prywatnych na zachodzie, nie zarobić, niż spuścić z ceny.

Przenocowaliśmy więc w podobnej cenie, w nowym, ładnym ośrodku 3 km dalej w kierunku Kowla, „Masziwśkyj bir” (Bór Maszewski). Całego zespołu drewnianych, jednopiętrowych lub parterowych bungalowów o dobrym 2,5* standardzie. Z całodobową restauracją oraz, na życzenie za dodatkową opłatą, sauną. Stoi on na sporym, ogrodzonym terenie na skraju lasu i w pobliżu szosy, ale na tyle daleko od niej, że ruch samochodów nie przeszkadza we śnie.

Chociaż jednak chyba większość pokoi była pusta, „pertraktacje cenowe” i tutaj skończyły się fiaskiem. Zamknęło je stwierdzenie recepcjonistki, że różnicę ceny musiałaby pokryć z własnej kieszeni. Rano, wypoczęci i odświeżeni, wróciliśmy na zwiedzenie Lubomia – szerzej napiszę o nim wkrótce, bo wart jest poznawania. A następnie pojechaliśmy do Łukowa (Łukiw), z którym mój kolega, towarzysz podróży, a zarazem kierowca, miał przedwojenne związki rodzinne. I chciał to i owo odwiedzić oraz zobaczyć. Postanowiliśmy jednak nie wracać do głównej szosy, od której około kilometra na północ leży ta miejscowość, lecz dotrzeć do niej bocznymi drogami, przez wołyńskie wioski.

Slalomem między wyrwami

Była to nasza pierwsza przygoda z tutejszymi bezdrożami. Kierując się posiadaną mapą, dotarliśmy jakoś do wsi Skiby. Dalej w kierunku Rudy, z której do Łukowa było, na mapie, już blisko, ale trasa okazała się coraz gorsza, stan jezdni fatalny, miejscami tylko żwirowy. Przez wioskę Pidhorodne musieliśmy już jechać slalomem między wyrwami w jezdni, rozległymi i głębokimi jak po bombardowaniu, z prędkością 5-10, „w porywach” 15 km/h. Trudno nam było zrozumieć, jak mieszkańcy mogą nie zasypać tych licznych, głębokich dziur chociażby piaskiem.

Znaleźliśmy jakąś drogę w kierunku głównej szosy i poddaliśmy się tego dnia po raz pierwszy. Jazda w takim tempie wykraczała poza nasze możliwości czasowe. A rekompensaty nie stanowiłaby możliwość obejrzenia kolejnych bezdroży, starych domków krytych zmurszałym eternitem, a nawet tych wyglądających zamożniej z tak małymi obejściami, że ich właściciele nawet posiadając samochody, głównie archaiczne z czasów sowieckich, trzymali je na ulicy przed domami, gdyż na podwórka nie dawało się nimi wjechać. Jadąc do głównej szosy mijaliśmy jednak ludzi idących, około 2, jeżeli nie więcej, km na lokalny przystanek kolejowy.

Pokomunistyczne ruiny i zadbane poletka

Zatrzymują się na nim, dosyć rzadko, pociągi składające z dwu starych wagonów, które ciągnie potężna lokomotywa spalinowa. Kursują one między Jahodinem i Kowlem. Te dalekobieżne, międzynarodowe, mijają je błyskawicznie. Podczas tego odcinka podróży widzieliśmy też parokrotnie chłopskie wozy konne, które łatwiej pokonują tutejsze drogi – wertepy. I niezliczone tereny zielone, mnóstwo nieużytków oraz opuszczonych, chyba po kołchozowych ruin jakichś obór czy chlewni, magazynów itp. A raczej tylko to, co z nich nie nadawało się do rozebrania i rozszabrowania.

Przeważnie nieprzydatne już do niczego elementy betonowe lub żelbetonowe, czasami także fragmenty murów. Ponure wrażenie robiły betonowe, powykrzywiane słupy elektryczne czy telefoniczne, z pozrywanymi, zwisającymi w bezładzie przewodami. Mijaliśmy jednak także zaorane zagony po zbiorach, czy pola dojrzewającej kukurydzy i słoneczników. Oraz zaskakujące, niewielkie, zadbane poletka i zagony warzyw, jak gdyby wykorzystywano w tym celu „ziemię niczyją”.

Kolejna część relacji z tej podróży – wkrótce.

Zdjęcia autora

a