środa, kwiecień 24, 2024
Follow Us
czwartek, 03 październik 2019 19:44

Wołyń 2019 - Wołyń 1939: bliska, ciekawa, ale nieznana Polakom kraina Wyróżniony

Napisane przez Cezary Rudziński
Oceń ten artykuł
(1 głos)
Wołyń, chociaż jest regionem Ukrainy położonym najbliżej centrum Polski, nie należy do zbyt często odwiedzanych przez polskich turystów Wołyń, chociaż jest regionem Ukrainy położonym najbliżej centrum Polski, nie należy do zbyt często odwiedzanych przez polskich turystów mat.pras

Wołyń, chociaż jest regionem Ukrainy położonym najbliżej centrum Polski, nie należy do zbyt często odwiedzanych przez polskich turystów. Mimo, iż posiada sporo wartościowych zabytków, liczne miejsca związane z naszą – i wspólną – historią, bujną przyrodę, piękne jeziora na północnym zachodzie „o rzut beretem” od naszej granicy i wiele innych atrakcji.

Brak przewodników i oferty turystycznej

Oferuje także egzotykę oraz tereny może nie do „szkół przeżycia”, ale na pewno turystyki ekstremalnej, zwłaszcza samochodowej. No i ruch bezwizowy. Przyczyn omijania tych stron widzę kilka. Wiele rodzin i kręgów społeczeństwa nadal dotyka trauma związana z tragicznymi przeżyciami w latach II wojny światowej. Przede wszystkim potencjalni turyści nie wiedzą jednak, co na współczesnym Wołyniu jest do zobaczenia i przeżycia, bo niewiele jest na ten temat publikacji w języku polskim. Liczne dotyczą tylko naszej martyrologii. Przewodników brak, przynajmniej ja na nie nie trafiłem.

Popularny – ukazało się już 8 jego wydań, i dobry przewodnik Bezdroży po Ukrainie Zachodniej w ogóle pomija ten region kraju naszego wschodniego sąsiada. Bezskutecznie zwracałem na to uwagę w jego recenzjach, bo to przecież tak, jak gdyby w przewodniku po Polsce Wschodniej nie uwzględnić Podlasia czy Lubelszczyzny. Brak też, a przynajmniej mnie nie udało się takiego znaleźć ani w Kijowie ani tu na miejscu, poza kupionym w końcu ubiegłego wieku, fatalnym przewodnikiem po całej Ukrainie w języku ukraińskim, przewodnika turystycznego po Wołyniu bez względu na język, w którymi został wydany.

Łuck próbuje ściągać turystów

Ostatnio coś próbuje w tym zakresie robić obwodowy departament infrastruktury i turystyki obwodu (województwa) łuckiego oraz tamtejsze Centrum Informacji Turystycznej, ale na razie są to tylko mapki, plan miasta i foldery, ewentualnie wydawnictwa quasi-albumowe, z krótkimi informacjami w języku ukraińskim. Foldery także angielskim oraz, chociaż nieliczne, w języku polskim. Oferowane na ubiegłorocznych targach turystycznych w Warszawie, w po raz pierwszy zorganizowanym stoisku Łucka, przyjęte zostało dobrze przez osoby zainteresowane Ukrainą i turystyką do niej.

Na miejscu w jedynej, na jaką trafiłem podczas podróży po Wołyniu, z której właśnie wróciłem, placówki Informacji Turystycznej w centrum Łucka, znalazłem i otrzymałem kilka kolejnych wydawnictw. Przewodnika jednak brak. Niewiedza o lokalnych zabytkach i atrakcjach, z jaką spotkaliśmy się w rozmowach z pracownicami recepcji hoteli, w których nocowaliśmy, była porażająca. Na pytanie: jak dojść czy dojechać do soboru, znanego kościoła czy zamku, padała obezwładniająca odpowiedź: ja nietutejsza. O planach w tak znaczących miastach, jak Kowel czy Włodzimierz Wołyński, nawet nie słyszały.

Graniczne bariery

W świetnie położonym w centrum hotelu w Łucku też ich brak. Nasze biura podróży też omijają Wołyń. Jeżeli nawet organizują wycieczki na Ukrainę, do głównie do Lwowa i w jego okolice. Jednym z wyjątków, do których policzenia za wiele byłoby chyba palców jednej ręki, są warszawskie „Bezkresy”, chociaż miejsca na Wołyniu stanowią zaledwie fragment jego programów objazdowych po zachodniej Ukrainie. Wymieniając przyczyny i przeszkody w turystycznych wyjazdach Polaków na Wołyń, trudno pominąć ogromną stratę czasu na drogowych przejściach granicznych.

Wiz nie potrzeba, ale dwie odprawy – polska i ukraińska – w każdą stronę pochłaniają w najlepszym razie 3-4 godziny. A przecież to świetne miejsce także na wypady weekendowe. Do Włodzimierza Wołyńskiego jest od granicy w Uściługu (Ustyłuh), tuż za Hrubieszowem, zaledwie 8 km. Bardziej na północ, od strony Chełma, nawiasem mówiąc z kawałkiem koszmarnej szosy do granicy w Dorohusku – Jagodinie, do najbliższego ukraińskiego miasteczka, Lubomia, również niewiele ponad 10 km. Od tegoż przejścia do słynnych Jezior Szackich na północy, około 50-ciu.

Wieki, także wspólnej, historii

Niewiele dalej do 70-tysięcznego Kowla, a od granicy w Uściługu do wojewódzkiego, ponad 200-tysięcznego Łucka, około 80-ciu. Ale bez radykalnego przyspieszenia odpraw oraz zwiększenia obsady funkcjonariuszy granicznych i celnych po obu stronach granicy, o rozwoju turystyki w obie strony trudno nawet marzyć. A Wołyń, w obecnych granicach administracyjnych obejmujący tylko część historycznego, jest naprawdę ciekawy, pełen atrakcji i wart poznawania. Ma przebogatą, często tragiczną, historię od czasów neolitu i epok: brązu i żelaza.

No i średniowieczną oraz późniejszą, z kilkoma stuleciami przynależności do Rzeczypospolitej Trojga Narodów, a po okresie rozbiorów, w latach 1919 – 1939, do Polski. Jest to historia obszerna, nieźle znana i opisana, zainteresowanych nią odsyłam do lepszych źródeł niż dziennikarska relacja z kilkudniowej podróży. Wspomnę tylko, że miasto Włodzimierz, później przez rosyjskich zaborców nazwany Wołyńskim dla odróżnienia od tego odległego od Moskwy o około 200 km, też z czasów Rusi, był stolicą ruskiego Księstwa Włodzimierskiego, a później Rusi Halicko - Wołyńskiej.

Śladami wojennych wspomnień

Najwybitniejszym władcą Rusi Halicko - Wołyńskiej, w latach 1211-1264, a królem od 1253 r.,był Daniel (Danyło) I Halicki (1201-1264), pierwszy i jedyny koronowany król Rusi. W roku 1429 odbył się w Łucku wielki zjazd monarchów europejskich, co nadal stanowi powód do dumy jego mieszkańców. Istotne fakty i wydarzenia dotyczące Wołynia liczy się, jeżeli nie w setkach, to na pewno grubych dziesiątkach. Ale nie one były celem mojego wyjazdu. Ten region ówczesnej Rzeczypospolitej odegrał bowiem bardzo ważną, chociaż pod względem czasu trwania tylko epizodyczną rolę w życiu moim i naszej rodziny.

Tak ważną, że sceny z tamtych wrześniowych dni 1939 roku utrwaliły mi się w pamięci na zawsze. Uciekając z Polski centralnej na wschód przed niemieckimi bombami i ostrzeliwaniem cywilów z karabinów maszynowych samolotów, staliśmy się uchodźcami we własnym kraju. Chcieliśmy dotrzeć do Lwowa, rodzinnego miasta mamy, do dziadków oraz dwu jej tam mieszkających z rodzinami braci. Ale jechało się nie tam, dokąd się chciało, lecz dokąd był jakiś środek transportu. W naszym przypadku był to przypadkowy autobus, który zechciał nas zabrać na Wschód.

Uchodźcy we własnym kraju

Zanim jednak trafiliśmy na ów autobus znaleźliśmy się w Nowym Mieście nad Pilicą. tata, który ze względu na chorobę oczu nie podlegał służbie wojskowej i był z nami: mamą, moją 2-letnią siostrą i mną, uczniem 3 klasy szkoły powszechnej, musiał przejść kilkadziesiąt kilometrów pieszo. Szedł obok chłopskiego wozu, na który nas zabrano wraz inną kobietą i jej dzieckiem. Mężczyźni szli obok, gdyż konie nie uciągnęłyby takiego ciężaru. Tata w „najlepszych butach wyjściowych”, jakie złapał w mieszkaniu w trakcie bombardowania. Nie nadających się do takiej wędrówki. To cała historia, na którą nie ma tu miejsca.

Kogo ona zresztą obchodzi? Zanim zabrał nas ów przygodny autobus, stopy miał tak zmasakrowane, pokryte bąblami i krwią, że chodził owijając je bandażami i szmatami. Tak, po 8 dniach ucieczki, z pierwszymi bombardowaniami kolejnych miast, w których zatrzymywaliśmy się na noclegi, dotarliśmy przez Łuck do oddalonej od niego o 8 km na północny zachód, wołyńskiej wsi Liplany. Ścisłej głównie ukraińskiej, ale obok niej czeskiej wówczas kolonii osadniczej. Kierownik tamtejszej polskiej szkoły powszechnej stojącej nad brzegiem Styru przygarnął nas na kilka dni.

Sowiecki najazd na Polskę

Tata leczył nogi, a ja bawiłem się z siostrą i rówieśnikami, słuchając coraz dramatyczniejszych informacji z frontu oraz obserwując niemieckie bombardowania Łucka. Aż do 18 września, gdy tata znający rosyjski, złapał w radiu powtórzenie słynnego, haniebnego przemówienia Mołotowa i informację o sowieckiej napaści na Polskę. Natychmiast zapadła decyzja o powrocie w rodzinne strony. Jakąś łódką przewieziono nas na dugi brzeg rzeki, stamtąd doszliśmy do szosy kowelskiej, na której, tak jak licznych innych uchodźców oraz polskie oddziały wojskowe, „zagarnęła” nas wkraczająca armia sowiecka.

Sceny, jakie wówczas widziałem i zapamiętałem, podobnie jak inne od początku wojny aż do powrotu po 6 tygodniach do rodzinnego Piotrkowa, z wieloma momentami, gdy życie nasze wisiało na włosku, utrwaliły się w mojej pamięci jak na kliszy fotograficznej. Wspomnienia z tamtych dni spisałem później przy pomocy taty, który pamiętał wiele innych szczegółów. Zacytuję z tych wspomnień fragment, gdyż dotyczą one nie tylko naszych losów rodzinnych, a w tym roku przypada 80-ta rocznica tamtych dni.

Co widział I przeżywał malolat?

„Grom z jasnego nieba: Armia Czerwona wkroczyła do Polski! Ojciec słucha przez radio po rosyjsku powtarzane słynne przemówienie Wiaczesława Mołotowa. Natychmiastowa decyzja: wracamy do Piotrkowa. Tylko jak? Popołudniu 18 września jakąś łódką przepływamy przez Styr, później pieszo docieramy do szosy kowelskiej zatłoczonej przez polskie podwody wojskowe, wozy z uchodźcami i wkraczające sowieckie czołgi. Widzę drewnianą bramę triumfalną, czy też rozciągnięte między przydrożnymi drzewami czerwone transparenty z napisami cyrylicą: „Witamy Armię Czerwoną”.

Kręcą się przy nich ludzie z czerwonymi opaskami, rzucają w oczy ci najbardziej ruchliwi i radośni: w czarnych chałatach, jarmułkach, z pejsami. Dramatyczne sceny składania broni w przydrożnych rowach przez polskich oficerów i żołnierzy. Oficerowie są dokądś odprowadzani, podoficerowie i żołnierze puszczani wolno. (Dopiero po wielu latach znalazłem w ukraińskim Internecie informację, że była to 36-ta brygada czołgów i batalion zwiadu 45-tej dywizji strzeleckiej, które rzekomo wzięły do niewoli 9 tys. polskich wojskowych).

Armia Czerwona z bliska

* Na niewielkich czołgach i prymitywnych wojskowych ciężarówkach Rabocze Krestianskoj Krasnoj Armii siedzą komisarze w skórzanych kurtkach i czapkach, z naganami lub mauzerami w drewnianych futerałach przy pasach. Żołnierze w czapkach „budionnówkach” (sukiennych, spiczastych) i obstrzępionych na dole szynelach prawie do ziemi. Karabiny Mosina z końca XIX w, na plecach woreczki na sznurkach. Cywilów – a wozów z uchodźcami jest dużo – nikt nie niepokoi. Ojciec szuka jakiegoś transportu, którym można by zabrać się w drogę na zachód.

Trzej żołnierze WP, sierżant, plutonowy i chyba szeregowiec, gotowi są nas zabrać na wóz z taboru, gdyż jadą do Tomaszowa Mazowieckiego i Łodzi. Ale pod warunkiem wspomożenia finansowego, bo nie mają pieniędzy na jedzenie. Niech ojciec kupi wóz i konie, którym przyjechali. Uważają, że wojskowy wóz i konie to teraz ich własność. Nie ma wyjścia. Ojciec płaci. Ma pieniądze, gdyż w dniu wybuchu wojny wszyscy pracownicy państwowi i samorządowi otrzymali awansem trzymiesięczne uposażenie, i rozpoczyna się nasza 10-dniowa podróż powrotna. Na każdym kroku czujemy wrogość miejscowej ludności ukraińskiej.

Przez wrogie wsie

Noclegi udaje się zdobywać tylko w polskich wsiach. Część coraz chłodniejszych nocy przesypiamy na wozie. W zagrodach ukraińskich nie pozwalają mi zbierać robaczywych jabłek, które spadły z drzew. Odmawiają sprzedaży mleka nawet dla 2-letniej siostry. Czasami udaje się je kupić, ale tylko za polskie srebrne monety. Na przydrożnych leśnych skarpach nacjonaliści ukraińscy z karabinami. Od czasu do czasu strzelają do polskich uchodźców, sowieckie tankietki towarzyszące kolumnie wozów otwierają do rezunów ogień z karabinów maszynowych.

* Do jadącego tuż przed nami na koniu, chyba podoficera w polskim mundurze, podbiega jakiś wyrostek, coś do niego krzyczy, a gdy ten odtrąca go nogą w strzemieniu, napastnik strzela do jeźdźca, ściąga trupa na pobocze i odjeżdża ze „zdobytym” koniem. Trochę później na nasz wóz napada dwu Ukraińców. Jeden mierzy w głowę woźnicy – plutonowego z karabinu i krzyczy: oddaj konie! Drugi też mierzy, ale ponaglając, aby jechać dalej, bo blokujemy drogę. Pierwszy wyprzęga jednego konia, rabuje go i odjeżdża nim. Dalej jedziemy już z jednym koniem, a na wozie jest 5 osób dorosłych i dwójka dzieci. I trochę bagaży, także wojskowa sprasowana zbożowa kawa z cukrem, którą podjadam.

Ponownie w te same miejsca

* Przeprawa przez Bug k/ Uściługa – linię demarkacyjną niemiecko – sowiecką. Most zablokowany, nikogo nie puszczają. Sierżant idzie do niemieckich wartowników, po chwili przechodzi na drugą stronę. – Pewno dogadał się ze swoimi – mówi plutonowy – to Niemiec z Pomorza, chociaż zawodowy podoficer Wojska Polskiego. Kilkaset metrów od mostu jest podobno bród. Jedziemy tam w kilkanaście wozów. Przeprawiamy się, za nami jeszcze jeden, może dwa. Pojawia się kilku Niemców na koniach, otwierają na bród ogień z karabinów maszynowych. Ludzie, a może już ich zwłoki, spadają do wody, inne wozy zawracają. Przeskoczyliśmy, jesteśmy pod okupacją niemiecką. Jaka będzie?”

W tamte strony wybierałem się już od kilku lat. Z prostej ciekawości: na ile zachowały się one w mojej pamięci, jak wyglądają obecnie. Zawsze coś stało na przeszkodzie. Przeważnie brak towarzysza podróży z samochodem, bo korzystanie z transportu publicznego bardzo ograniczałoby możliwości zwiedzenia także innych miejsc na Wołyniu, którego w odróżnieniu od innych regionów Ukrainy zachodniej oraz centralnej, od Czernihowa na północy po Odessę i Krym na południu, zupełnie dotychczas nie znałem. Ale znalazł się kolega – dziennikarz, też mający związki rodzinne z tymi stronami, chociaż w innym regionie Wołynia i wybraliśmy się jego samochodem w kilkudniową, bardzo ciekawą podróż. Relację z niej opublikuję za kilka dni.

Zdjęcia autora

a