Wydrukuj tę stronę
środa, 18 kwiecień 2012 07:10

Pucołowaci żebracy Wyróżniony

Napisane przez
Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Widziałem przygotowywanie i wydawanie posiłków, stojącym w karnych kolejkach, mnichom z klasztoru Mahaghandayon. Na długo zapamiętam ich twarze nie wyrażające żadnych uczuć, tylko spokój i dyscyplinę.

W dolinach i na wzgórzach centrum birmańskiego buddyzmu - Sagaing - stoi kilkaset klasztorów, z których czynnych jest tylko część. Mieszka w nich obecnie łącznie ponad 5 tys. mnichów. Byłem w paru, w tym w największym Mahaghandayon, w którym żyje ponad 1200 mnichów. Dostępnym także dla osób z zewnątrz, nawet kobiet. Ucieszyło mnie to bardzo, gdyż bywałem już w klasztorach chrześcijańskich, tybetańskich, nepalskich, a nawet chińskich. Ciekaw byłem, jak wygląda życie w tych birmańskich buddyjskich. Nie spodziewałem się, że spotka mnie w nim największe rozczarowanie podczas całej podróży po Birmie.

Tutejsi mnisi, podobnie jak buddyjscy w innych krajach, żyją przede wszystkim z jałmużny. Zajmują się zaś medytacją, nauką oraz czytaniem i recytowaniem świętych ksiąg. Dla biednych azjatyckich społeczeństw, a Birma pod tym względem należy do niechlubnej czołówki, stanowią więc poważne obciążenie. Równocześnie jednak zwyczaj nie pozwala odmówić im jałmużny, przede wszystkim w naturze. Po bardzo lekkim posiłku o świcie mnisi wyruszają w codzienny obchód. Pukają do drzwi, chodzą po ulicach i bazarach, nadstawiając swoje, współcześnie już zamykane z góry, miseczki.

Od jednych otrzymują łyżkę ryżu, od innych jajko, jakieś warzywo czy owoc, aby móc z tego przyrządzić główny – i jedyny aż do następnego rana – posiłek. Na tutejszych bazarach wielokrotnie widziałem zarówno mnichów w szafranowych szatach, jak i mniszki w różowych strojach z czepkami na głowach. Stawali przed straganami z żywnością, wystawiali swoje miseczki i bez słowa czekali, przeważnie bardzo krótko, aż zostanie im coś do nich włożone. Dziwnie kojarzyli mi się z poborcami podatkowymi, których uniknąć nie sposób.

{gallery}7071{/gallery}

Klasztor Mahaghandayon okazał się niepodobny do tych, jakie kiedykolwiek i gdziekolwiek widziałem. Bardziej przypominał trochę podupadły, niewielki ośrodek wypoczynkowy. Z centralnym, dwupiętrowym, murowanym budynkiem, z suszącymi się na jego tarasach ręcznikami.  Z kilkoma podobnymi mniejszymi lub jednopiętrowymi, budynkami mieszkalnymi. Z uliczkami i małymi placykami. Z gdzieś skrytą niewielką pagodą, czteropiętrową wieżą zegarową, parkingiem. Trafiłem na wizytę „dobroczyńców” klasztoru, którzy postanowili zrobić sobie przy okazji reklamę. Osobiście nakładać do miseczek stojących w długich kolejkach mnichów trochę ryżu i coś do niego. Oczywiście w świetle kamer filmowych i telewizyjnych oraz błysku fleszy.

Patrząc na to, dla mnie trochę niesmaczne widowisko „dobroczynności” na pokaz, zastanawiałem się, jak to jest możliwe, że przy takiej diecie oraz życiu z jałmużny, spotykam podczas tej podróży, a nawet w tym klasztorze, dobrze, nawet zbyt dobrze odkarmionych mnichów. Z pucułowatymi, lśniącymi policzkami, jak nie przymierzając wielu naszych proboszczów, o biskupach już nie wspominając. Przy czym widzę ich nie tylko w klasztorach lub na ulicach miast i wiosek, ale również w samolotach lokalnych linii…

Zanim jednak stanąłem, aby obejrzeć karmienie mnichów i z zawodowego nawyku fotografować to widowisko, obszedłem klasztor, także jego pomieszczenia gospodarcze i kuchenne. Sądzę, że taki obchód dla pracowników europejskich służb sanitarnych zakończyłby się tragicznie. Mnisi, przynajmniej w tym klasztorze, nie tracą czasu na gotowanie. Zajmują się tym okoliczne kobiety, a oni tylko trochę pomagają w przygotowywaniu surowców, później zaś rozdawaniu strawy. Byłem w pomieszczeniu, w którym w dużych kotłach płukali, dosyć niezdarnie zresztą, kawałki kurczaków. Buddyjscy mnisi oczywiście nie zabijają zwierząt, ptaków czy ryb. Ale jak im je ktoś ofiaruje już zabite albo zrobi to za nich, to dlaczego – słyszę – nie mieli by ich zjeść?

W ogromnej kuchni pod dachem, z metalowymi siatkami zamiast ścian, obejrzałem wielki, zapuszczony piec, jakich już nie znajdzie się u nas nawet w najbiedniejszych wiejskich piekarniach. Ale równocześnie z kotłami z nierdzewnej stali. Widziałem przygotowywanie i, jak już wspomniałem, wydawanie posiłków, stojącym w karnych kolejkach, mnichom. Na długo zapamiętam ich twarze nie wyrażające żadnych uczuć, tylko spokój i dyscyplinę. Chociaż nie wiem, czy wyglądałbym inaczej, powoli posuwając się ku skromnemu obiadowi – chochli ryżu z dodatkami, w szpalerze gapiących się i bez przerwy pstrykających lub kręcących filmy gości.

 

Na szczęście w innych klasztorach, które odwiedziłem, było już normalnie. Mahar Aung Mye Bon San okazał się zamieszkanym głównie przez młodych mnichów niewielkim obiektem otoczonym murem. Z nieźle utrzymaną, starą kamienną pagodą. O czteropoziomowym, pnącym się w górę dachu.

Pięknym przykładem drewnianej architektury birmańskiej był klasztor Bagaya Kyaung w starym mieście Inwa (Ava), także jednej z byłych stolic Birmy. Wartym odwiedzenia, mimo iż drogę do niego moje kości i mięśnie zapamiętały na długo. Aby do niego dotrzeć, najpierw trzeba było przepłynąć łodzią na drugi brzeg rzeki. Następnie wspiąć się na jej wysoką skarpę i dojść do parkingu wozów.

A wreszcie – i to było najmniej przyjemne – przebyć dwukółkami o twardych siedzeniach dobre kilka kilometrów po bardzo wyboistej drodze. Przejeżdżaliśmy szybko, trzęsieni i podrzucani w koleinach i na kamieniach, obok interesujących pagód i stup. Nie było jednak czasu, aby zatrzymać się przy nich. Mijaliśmy autobusy, pełne życzliwie pozdrawiającej nas birmańskiej młodzieży. Klasztor okazał się niewielki, ale naprawdę ładny. Zbudowany został w roku 1834 z drewna tekowego. Ustawiony na 276 palach, z drzwiami i ścianami pokrytymi mnóstwem rzeźb i płaskorzeźb. Z wielką salą główną wspartą na wysokich słupach.

Z ołtarzami i posągami Buddy, zabytkowymi, ładnie dekorowanymi skrzyniami wewnątrz. A także widokami na okolicę. Zwłaszcza z blisko 30-metrowej wysokości, nie najlepiej zachowanej ceglanej wieży sąsiedniego klasztoru Maha Aungmye Bonzan. Byłem również w innych monasterach. Obserwowałem młodych mnichów „medytujących” przy telewizorze i grających w piłkę. O powszechnych rozmowach przez telefony komórkowe nie wspominając. Odwiedziłem klasztor, którego specjalnością są… tresowane, skaczące przez obręcze koty. Spotykałem różnych mnichów, także wędrownych ascetów. Ale było to już w innych regionach Birmy. Napiszę więc o nich w następnych reportażach z tego fascynującego kraju.

{jumi[*6]}

Artykuły powiązane

© 2019 KURIER365.PL