środa, kwiecień 24, 2024
Follow Us
czwartek, 06 styczeń 2022 11:48

Pamiątki z podróży (1): znaleziska, prezenty, odkrycia Wyróżniony

Napisane przez
Oceń ten artykuł
(1 głos)
Od dosyć dawna przeważnie nie kupuję już niczego nowego, bo skończyły się miejsca, w których mógłbym ulokować nowe nabytki Od dosyć dawna przeważnie nie kupuję już niczego nowego, bo skończyły się miejsca, w których mógłbym ulokować nowe nabytki Cezary Rudziński

Przywożenie pamiątek z podróży, zwłaszcza zagranicznych, ma wielowiekową tradycję. Z jednej strony pozwala, niekiedy na bardzo długo, przedłużyć wrażenia, lub, jako upominek, sprawić przyjemność, komuś bliskiemu. Z drugiej, chociaż coraz rzadziej, znaleźć coś naprawdę pięknego czy cennego.

W dawnych czasach, gdy wyjazdy zagraniczne dostępne były niemal wyłącznie dla ludzi bardzo zamożnych, niektórzy z nich przywozili, wyszukane gdzieś w świecie, lub kupione bezpośrednio od artystów, obrazy, grafikę czy rzeźby, których część trafiła później do światowej czołówki muzeów. A także wyroby rzemiosła artystycznego, że wspomnę arrasy, kurdybany, zbroje, biżuterię, lub srebrne i porcelanowe zastawy stołowe itp. „Maluczcy”, zwłaszcza finansowo, jeżeli już coś przywozili, to ograniczali się na ogół do drobiazgów.

Trochę obserwacji i doświadczeń

Ten zwyczaj, czy potrzeba przywożenia pamiątek z podróży ma się nadal dobrze. Wystarczy poobserwować wycieczki szkolne przy straganach, których uczestnicy kupują w nich nierzadko różne chińskie badziewie z plastyku, drewna czy tanich tkanin. Nabywanie, jeżeli już, czegoś naprawdę ciekawego, oryginalnego, rodzi się przeważnie dopiero z czasem, w trakcie kolejnych wyjazdów, w różne strony świata. Mam na ten temat sporo obserwacji i osobistych doświadczeń zebranych podczas już niemal 230 podróży zagranicznych różnych długości, od krótkich po wielotygodniowe, jakie dotychczas odbyłem do, i po, prawie 80 krajach na 5 kontynentach.

Poznawczych i studyjnych, reporterskich, turystyczno – rodzinnych, jako pilot wycieczek zagranicznych itp. Bywałem w ich trakcie na niezliczonych bazarach, „pchlich targach”, w miejscach, w których miejscowi artyści i handlarze oferują to, co może zainteresować turystów, zwłaszcza zagranicznych. A także w pracowniach wielu artystów malarzy, grafików, rzeźbiarzy, ceramików oraz rzemieślników pracujących na potrzeby „rynku pamiątek”. Który na świecie daje zatrudnienie i zarobek, niekiedy bardzo skromny, wielu milionom ludzi w różnych krajach.

Jak pozyskuje się pamiątki z podróży

Od dosyć dawna przeważnie nie kupuję już niczego nowego, bo skończyły się miejsca, w których mógłbym ulokować nowe nabytki. Ze starych część na pewno nadaje się do wyrzucenia, bo nie były to zakupy trafne. Ale niemal z każdym przedmiotem, nawet kupionym za grosze, otrzymanym, lub gdzieś znalezionym, wiąże się jakaś historia, a nawet przeżycie zapamiętane przez lata. Być może moje doświadczenia w pozyskiwaniu – świadomie nie piszę o kupowaniu, o czym za chwilę, pamiątek w trakcie podróży, przyda się innym. I dlatego zdecydowałem się o tym napisać.

Warto trochę wiedzieć o sposobach targowania się, ale i unikania niepotrzebnych zakupów, zaśmiecających później mieszkania, bądź sprawiających tym, którym je ofiarujemy, więcej kłopotu niż radości. Moje pamiątki z podróży dzielę na trzy części. Przedmioty znalezione, otrzymane w upominku oraz najliczniejsze, nabyte. Przy czym nie zawsze kupione, niekiedy wymienione na coś innego. Coś zasługującego, przeważnie nie ze względu na wartość materialną, na przywiezienie z zagranicznej podróży, można niekiedy po prostu znaleźć.

Pamiętać o prawie i zakazach

Jeszcze kilka lat temu były to np. egzotyczne muszle i kawałki rafy koralowej wyrzucane przez morza i oceany na brzeg. Mam ich trochę sprzed lat, gdyż obecnie, ze względu na ochronę środowiska, zbieranie ich i przywożenie jest nie tylko zabronione, ale i karane. Podobnie jak skór, kości oraz innych części zwierząt i ptaków będących pod ochroną, nie mówiąc już o żywych, np. żółwiach czy gadach. Ich, może poza żółwiami błotnymi, które spotykało się np. w Bułgarii, nie można znaleźć, lecz trzeba kupić. Ale radzę wszystkim, aby stosowali się do obowiązujących zakazów.

Zarówno, aby chronić przyrodę, jak i unikać poważnych konsekwencji: nie tylko konfiskaty takiej kontrabandy, ale i kar za nią, niekiedy wysokich. Nadal jednak można coś osobiście znaleźć i przywieźć jako pamiątkę z podróży. Chociażby kawałek zastygłej lawy z krateru Etny lub innego wulkanu. Czy „różę pustyni” np. w Tunezji. One jednak są tak tanie na wszechobecnych straganach, że przeważnie nie warto ich szukać samemu. Ale pamiątką mogą być znalezione oryginalne kamyki – byle nie fragmenty antycznych budowli!!!, o ile wolno je tam zbierać i wywozić. Jednym z ciekawszych, a na pewno najstarszym przedmiotem, jaki posiadam, jest kamień – fragment słynnej Skały Afrodyty na południowym brzegu Cypru.

Odkrycie po powrocie z Azji Mniejszej

Znaleziony przeze mnie wśród setek innych leżących tam i wartych uwagi. W kształcie oraz rozmiarze serdelka idealnie oszlifowanego przez fale przypływów i odpływów w ciągu setek tysięcy, a może milionów lat. Nie mogłem tego kamienia nie zabrać… Inne znalezisko, które wspominam i pamiętam, związane jest z moim pierwszym pobytem w Milecie, mieście słynnego antycznego, greckiego matematyka Talesa w Azji Mniejszej. Tamtejsze zabytkowe ruiny zwiedzałem w sandałach. Gdy potknąłem się, coś mi do niego wpadło. Był to mały kamyczek i niewielka blaszka, rozmiarów paznokcia małego palca, niewiele ponad milimetrowej grubości.

Odruchowo, aby nie zaśmiecać środowiska, włożyłem ją do kieszeni. Po powrocie do Warszawy zauważyłem, że są nie niej jakieś, mało widoczne, znaki i napisy. Okazało się, że jest to moneta. Jeden ze znawców w Towarzystwie Archeologicznym i Numizmatycznym stwierdził, je jest to popularna i groszowej wartości, zdawkowa miedziana moneta fenickiej kolonii w Milecie. Ale z VI w. p.n.e. i znaleziona osobiście, gdyż „wprosiła się” do mojego sandała… Inną grupę moich pamiątek z podróży stanowią upominki otrzymane zagranicą. Jest ich sporo, szczególnie pamiętam, w jaki sposób „wzbogaciłem się” o kilka z nich.

Z Gruzinami po polsce…

Na początku lat 60-tych, gdy rozpoczynałem w wolnych chwilach pracę pilota wycieczek zagranicznych, zanim otrzymałem możliwość ich prowadzenia, musiałem odbyć kilka „przyjazdówek”, czyli pilotować grupy turystów zagranicznych po Polsce. Jedną z nich była radziecka, autokarowa. Przyjąłem ją na przejściu granicznym w Terespolu, przejechałem z nią przez ponad tydzień trasą: Warszawa – Kraków – Wieliczka – Oświęcim – Wrocław – Kudowa Słone, przez które to przejście pojechali na drugą część wycieczki do Pragi i na Morawy.

W grupie połowę stanowili Rosjanie i Mordwini z Saranska, stolicy autonomicznej Republiki Mordwińskiej, jak się po latach okazało, stolicy europejskiej części GUŁAGU (Zarządu Głównego sowieckich obozów. Drugą część Gruzini z Tbilisi. Polską okazała się dla nich, niemal wyłącznie inteligentach: lekarzach, inżynierach, nauczycielach, urzędnikach itp., „ziemią obiecaną” i zrobiła niesamowite wrażenie. Jak zobaczyli Ołtarz Mariacki, to długo nie chcieli wyjść z kościoła, tylko oglądać bez końca dzieło Wita Stwosza. Ukazał się wówczas numer magazynu „Polska” wydawanego w kilku językach, z tym ołtarzem i jego zdjęciami jako tematem głównym.

Rewizyta w Tbilisi

Szczęśliwi wykupili jego wersję rosyjską. Kraków, a później Wrocław, musiałem im pokazywać także w nocy, chłonęli polską kulturę i architekturę jak gąbki. Całkowicie oszołomieni wyjechali na powierzchnię po zwiedzeniu kopalni soli w Wieliczce, przez wiele godzin wstrząśnięci byli po zobaczeniu obozu w Oświęcimiu. Jak dowiedzieli się, że wkrótce wybieram się na urlop do Soczi, to usłyszałem od nieformalnego kierownika grupy, Tengiza – ordynatora jednego ze szpitali: no to musisz przylecieć do nas do Tbilisi. No to poleciałem, na „wariackich papierach”, bo nad Morzem Czarnym byłem tylko z dowodem osobistym wpisanym na listę uczestników wycieczki.

Były to jednak inne czasy. Bilety lotnicze na połączenia wewnętrzne kupowało się w kasach Aerofłotu na Dworcu Morskim w Soczi tak jak bilety autobusowe. Nie tylko bez pokazywania dokumentów, ale nawet podawania nazwiska. Podróż lotnicza okazała się jednak koszmarna, bo zaraz po starcie z lotniska w Adlerze wpadliśmy w turbulencje. „Latającą krową”, An-24, rzucało potwornie. Był to rejs dalekiego zasięgu, samolot leciał chyba z Odessy do Azji Środkowej. W pewnym momencie usłyszałem informację pilota: Tbilisi nie przyjmuje, podobnie Erewań i Baku, polecimy prawdopodobnie prosto do Ałma Aty.

Prezent na wyspie słońca na Jeziorze Titicaca

No to, pomyślałem, jak się uda, wrócę do domu za parę lat przez Kołymę, a wcześniej uznany zostanę za zaginionego. Bo w grupie, z którą przyleciałem do Soczi, nikogo oczywiście nie poinformowałem o moim wyjeździe do Tbilisi. Na szczęście zrobiła się jakaś „dziura” w powietrzu i samolot, z dużym opóźnieniem, wylądował. Później były trzy dni szalonej, gruzińskiej gościnności ze zwiedzaniem miasta i jego okolic, trudnym do opisania jedzeniem i piciem oraz poznawaniem przyjaciół moich gospodarzy. Po tym locie zdecydowałem się jednak wracać do Soczi nocnym pociągiem.

A na dworzec odprowadzała mnie gromadka nowych przyjaciół, każdy, jak każe gruziński zwyczaj, z jakimś upominkiem. Poza koniakiem czy winem, przeważnie naczynkiem z czarnej, miejscowej ceramiki. Stoją one u mnie nadal na honorowym miejscu. Z wielu upominków przywiezionych ze świata szczególnie pamiętam jeszcze cztery. W Boliwii popłynęliśmy na słynną Wyspę Słońca na jeziorze Titicaca. Mieszkał tam, jak się okazało, Paulino Esteban, jeden ze współbudowniczych łodzi Ra II z trzciny, na której Thor Heyerdal (1914-2002) z załogą przepłynął w 1970 r. na wyspę Barbados.

Zaskakujący zwyczaj litewskiego malarza…

Otrzymałem od niego na pamiątkę naszej rozmowy miniaturę tradycyjnej łodzi Inków uplecioną z miejscowej trzciny. Z podpisanym certyfikatem, że to on ją wykonał. Też stoi obecnie na półce z pamiątkami. Podczas jednego z dziennikarskich wyjazdów na Litwę zrezygnowałem ze zwiedzania Wilna, bo we wszystkich zabytkach i miejscach, które znalazły się w programie, byłem już po kilkanaście, a co najmniej kilka razy, a pogoda była fatalna.

Skorzystałem z propozycji, aby wraz z towarzyszącym nam działaczem współpracującym z Litwą, odwiedzić zaprzyjaźnionego z nim znanego artystę malarza, profesora wileńskiej ASP Broniusa Grušasa (1932-2013).

Profesor mieszkał na Starówce we własnym, chyba dwupiętrowym, starym domu, w którym miał też pracownię. Przyjął nas bardzo gościnnie, herbatą, ciasteczkami i nalewkami, pokazał sporo własnych prac. Opowiadał, świetnie mówił po polsku, był ważnym działaczem stowarzyszenia współpracy kulturalnej z Polską, o tej współpracy. A pod koniec zaskoczył mnie całkowicie mówiąc: mam zwyczaj, że jak ktoś sympatyczny jest u mnie po raz pierwszy, to otrzymuje drobny upominek. Po czym położył na stole kilka swoich obrazów, abym sobie wybrał ten, który mi się najbardziej podoba.

…I cenna dedykacja

O odmowie nie mogło być mowy, aby nie obrazić gospodarza. Wybrałem niewielki, wielobarwny, abstrakcyjny, olejny obraz namalowany na desce. No to trzeba go jakoś nazwać i podpisać, powiedział artysta. Chwilę pomyślał i zaproponował: a może „Rudenes Šokis” (Jesienny taniec). Jak się panu podoba? Po akceptacji, napisaniu nazwy, daty i podpisaniu, a następnie wpisaniu do księgi, w której zapisywał swoje prace „wychodzące z pracowni”, przede wszystkim sprzedawane, wręczył mi go. Ale w tym momencie ja go zaskoczyłem. Panie profesorze, powiedziałem.

Czuję się bardzo zaszczycony i wyróżniony, ale ja również mam zasadę, co było zresztą prawdą, że prezenty od twórców przyjmuję tylko z ich dedykacjami. – W takim razie, usłyszałem, zrobię wyjątek, bo dotychczas nie dedykowałem nikomu, przynajmniej na piśmie, żadnej z moich prac. I napisał na odwrocie obrazu grubym, czarnym chińskim flamastrem: „p. (po litewsku jest to skrót słowa ponas – pan) Cezarui apsylankymo proga Vilniuja”. I dodatkowo podpisał, z datą 2001-10-28. A ponieważ wiedział, że język litewski znam słabo, przetłumaczył: „p. Cezaremu z okazji odwiedzin w Wilnie”.

Przez Singapur na wyspę bali

W inny sposób zaskoczony zostałem na indonezyjskiej wyspie Bali. W 2004 roku Singapurskie Linie Lotnicze Singapur Airlines zorganizowały dziennikarski, studyjny wyjazd dla przedstawicieli prasy z czterech krajów „Czworokąta Wyszehradzkiego”: Czech, Polski, Słowacji i Węgier, po dwu (lub dwojgu) z każdego. Oprócz mnie, z naszego kraju zaproszony został jeszcze jeden z kolegów z SD-P „Globtroter”. Lecieliśmy przez Frankfurt n/ Menem, gdzie dołączył do nas ówczesny szef prasowy tych linii lotniczych. Organizatorzy wyjazdu zapewnili nam przeloty klasą „Raffles”, czyli biznesową oraz załatwili, że na miejscu gościć nas będą hotele i lokalne organizacje turystyczne.

Po kilku dniach zwiedzania Singapuru, był to już mój drugi pobyt w tym ciekawym mieście, czułem się więc tam, jak „jak w domu”, polecieliśmy na parę kolejnych na południową stronę równika. Na lotnisku w Denpasarze na Bali naszą grupkę powitał przedstawiciel turystyki balijskiej z girlandami kwiatów i tabliczką z… moim imieniem i nazwiskiem. Okazało się, że tam odczytuje się je w odwrotnej kolejności niż w Europie. A ponieważ moje imię, potraktowane jako nazwisko, zaczynało się na „C”, jako pierwsze na liście gości, trafiło na mnie, jako witanego.

Tabliczka z maszkarą i nazwiskiem

Oczywiście zrobiono mi zdjęcie z tą tabliczką, którą zresztą zabrałem na pamiątkę. Ale upominki wręczono nam, jak zwykle, dopiero na pożegnalnej kolacji. Tradycją międzynarodową jest, że dziennikarze zapraszani na study tour oprócz mnóstwa publikacji poświęconych turystycznym atrakcjom poszczególnych państw, miast czy miejsc, otrzymują jakieś drobne prezenty. Najczęściej niewielkie wyroby ceramiczne: figurki, talerzyki czy naczynka. Czasami coś równie taniego, chociaż ładnego, miejscowego, z rzemiosła artystycznego, ze skóry, drewna, tkanin, szkła.

W otrzymanych kartonowych pudełkach znaleźliśmy ręcznie rzeźbione w tradycyjne wzory w drewnie, z maszkarą, tabliczki, jakie stawia się na konferencjach przed ich uczestnikami. Ale z wyrzeźbionymi i pozłoconymi imionami oraz nazwiskami uczestników tego wyjazdu. Do pamiątek z podróży doszła kolejna, bardzo oryginalna… Jednym z otrzymanych zagranicą upominków, który cenię najbardziej, jest niewielka gruzińska czekanka. Czyli ręcznie wyklepany, w tym przypadku dosyć prymitywnie, kawałek miedzianej blachy, z krzyżem najstarszego chrześcijańskiego wzoru.

Skarb z Gruzińskiej świątyni

To pamiątka z jednej z dziennikarskich podróży po Gruzji. We wsi Kwemo Bolnisi – Bolnisi Dolne, nazywanej po azersku Agałar, od dawna mieszkają tylko Azerowie i Ormianie, ale stoi tam jedna z najstarszych świątyń Gruzji. Zbudowana w latach 478-493 (!!!) trzynawowa bazylika, w tamtym czasie największa w kraju. Ten piękny i cenny zabytek ma barwną i dramatyczną historię blisko szesnastu wieków istnienia, o której opowiedział nam jego gospodarz, ojciec Wissarion. Opisałem tę wizytę już swego czasu, wspomnę tylko, że przez ostatnie 300 lat była opuszczona, a muzułmanie trzymali w niej bydło. Otwarto ją ponownie w roku 1989 po gruntownej rewaloryzacji.

Żegnając się zauważyłem wciśniętą między gałęzie jednego z drzew wspomnianą wyżej czekankę. Z resztkami starej zaprawy murarskiej na odwrocie. Wziąłem ją do ręki i zapytałem, czy nie można gdzieś kupić podobnej. – Jak się panu podoba, proszę ją sobie zabrać na pamiątkę, zrobimy sobie nową – usłyszałem zaskoczony. Chętnie, odpowiedziałem. Ale w takim razie proszę mi ją pobłogosławić. Ojciec Wissarion uśmiechnął się, położył na krzyżu dłoń, pobłogosławił go, a przy okazji mnie i wręczył ze słowami „S Bohom!”. W ten sposób otrzymałem cenną dla mnie pamiątkę. Nie mam pojęcia, kiedy ją wykonano. Ale najprawdopodobniej nie podczas ostatniej rewaloryzacji świątyni, może więc być naprawdę stara…

Znaleziska i upominki, to jednak margines wśród pamiątek, nie tylko moich, z podróży. Jak chce się je mieć, przeważnie trzeba je sobie kupić, ewentualnie, znacznie rzadziej, na coś wymienić. Np. na T-shirt czy coś innego z garderoby lub obuwia, często dla wytwórcy lub handlarza, np. w dżungli lub górach, cenniejsze niż pieniądze. Ale o tym już w drugiej części.

Tekst i zdjęcia © Cezary Rudziński. Zdjęcia z archiwum autora

a