środa, kwiecień 24, 2024
Follow Us
×

Ostrzeżenie

JFolder::pliki: Ścieżka nie jest folderem. Ścieżka: /home/kur365/domains/kurier365.pl/public_html/images/2134.
×

Uwaga

There was a problem rendering your image gallery. Please make sure that the folder you are using in the Simple Image Gallery Pro plugin tags exists and contains valid image files. The plugin could not locate the folder: images/2134
czwartek, 23 wrzesień 2010 20:10

Jeden dzień w Suazi

Napisał
Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Kiedy podróżowałam z grupą przyjaciół po Republice Południowej Afryki, ktoś wpadł na pomysł, by zmienić nieco marszrutę i zawitać choć na jeden dzień do Suazi. O tym kraju słyszało niewielu Polaków.


Suazi{jumi [*4]} to jedno z najmniejszych państw Afryki, jego powierzchnia wynosi zaledwie 17,5 tys. km kw. Patrząc na mapę RPA, w odległości ok. 200 km na wschód od Johanesburga czy Pretorii dostrzega się niewielkie terytorium. Oznakowane innym kolorem wtapia się w RPA, na kilkadziesiąt tylko kilometrów granicząc z Mozambikiem.
Ludność zamieszkująca królestwo, (ok. 800 tys.) to przede wszystkim ludy Bantu (84 proc.), później Zulusi (10 proc.) i Tsonga. Białych mieszkańców jest niewielu - to zazwyczaj właściciele restauracji, hoteli, kopalń i dużych firm. Na ulicach nie udało mi się jednak ich dostrzec. Obok siebie funkcjonują dwie religie - chrześcijaństwo i wierzenia tradycyjne. Językami urzędowymi są angielski i suazi.

{gallery}2134{/gallery}
W I tysiącleciu p.n.e. na terenach Suazi pojawili się Buszmeni - najstarsi mieszkańcy kontynentu afrykańskiego. Od VI w. n.e. zaczęły napływać ludy Bantu spychające coraz bardziej na południowy zachód Buszmenów. W XVI w. powstało plemienne państwo Suazi rządzone przez dynastię Dlaminich. Od końca XIX w. kraj wciąż przeżywał konflikty z burską republiką południowoafrykańską - Transwalem. Wtedy też przybywali biali osadnicy brytyjscy i holenderscy, na rzecz których rdzenni mieszkańcy zrzekali się roszczeń do kopalń powstających na ich terytorium. Doprowadziło to do tego, że od 1902 do 1968 r. Suazi było kolonią. Później uzyskało niepodległość jako monarchia konstytucyjna - członek brytyjskiej Wspólnoty Narodów.
Mieliśmy wątpliwości, czy na granicy RPA z Suazi nie będą nam potrzebne wizy. Obyło się jednak bez kłopotów i po pokonaniu niewielkiego przejścia znaleźliśmy się w królestwie. Powitała nas biedna wioska z byle jak skleconymi domami i "centrum handlowym" - straganami z nieheblowanych desek pełnych owoców i warzyw. Upał panował straszliwy, z uporem szukaliśmy więc jakiegoś sklepu z napojami z lodówki. Udało się, ugasiwszy pragnienie ruszyliśmy drogą na południe, w kierunku stolicy.
Jakże inny tu krajobraz niż w nowoczesnym RPA. Zielone wzgórza, doliny, w których gdzieniegdzie wyrastają wioski z okrągłymi, pokrytymi strzechą domkami. Pasą się krowy, kozy, owce, słychać gdakanie kur, pianie kogutów. Przyzwyczajeni do luksusowych autostrad, na drogach Suazi czuliśmy się jak... w Polsce. Wąskie, pozakręcane trakty są jednak nieco lepszej jakości niż u nas. Mijamy pola uprawne, łąki, plantacje. Centrum kraju zajmuje sawanna trawiasta, co sprawia, że głównym zajęciem ludności jest hodowla bydła i uprawa trzciny cukrowej, bawełny i tytoniu. Droga prowadzi to w górę, to w dół, większość terytorium jest bowiem położona na dość dużych wysokościach, a największy szczyt - Emlembe sięga 1862 m n.p.m.
Spotykamy kolorowo, choć ubogo odzianych mieszkańców, którzy machają do nas przyjaźnie. Przejeżdżamy przez miasteczka Rocklands, Pigg's Peak, w których rondawele (okrągłe chaty) ustępują murowanym budynkom krytym blachą. Są też spore sklepy i banki. Na ulicach jest raczej czysto, nie widać, jak w Johanesburgu, stert śmieci na poboczach czy chodnikach. W przydrożnych toaletach zauważamy ostrzeżenia przed HIV-AIDS - plagą Afryki. Jedziemy dalej mijając rezerwaty przyrody: Phophoyane Falls i największy w kraju Malalotja.
Nagle zza zakrętu wyłania się grupa czarnych dzieci odzianych w śmieszne stroje wykonane z liści. Zielone spódniczki opasają ich biodra, podobne ozdoby przywieszone są na szyi i kostkach u nóg. Dzieciaki tańczą i machają do nas. Cóż to za zjawisko? Zatrzymujemy pojazd, wysiadamy, fotografujemy, rozdajemy cukierki i dopiero po chwili zauważamy, że po drugiej stronie drogi ustawione są stragany z rękodziełem. Mali tancerze to wabiki na turystów, żywa reklama, nienachalni naganiacze. Oglądamy drewniane figurki zwierząt, malowane tkaniny, maski, dzidy. Kupujemy co nieco, bo znacznie tu taniej niż w RPA. Można płacić nie tylko tamtejszą walutą - lilangeni, ale także południowoafrykańskimi randami i dolarami.
Handlarze, rolnicy, robotnicy żyją w Suazi bardzo biednie i wciąż szukają u potężnego sąsiada, RPA, pracy. Szczęśliwcy, którym się to udaje, utrzymują jako tako rodziny. Pozostali, mimo ciężkiej pracy przy uprawie bawełny, tytoniu, sorgo, ziemniaków, ananasów czy cytrusów, żyją w bardzo trudnych warunkach. Najgorzej jednak mają bezrobotni, których w tym kraju jest bardzo wielu. Eksploatacja lasów, wydobycie niewielkich ilości węgla, rud żelaza, azbestu, a także diamentów i złota, daje miejsca pracy naprawdę nielicznym. Dlatego też od pewnego czasu przywiązuje się dużą wagę do turystyki, rozwija się sieć hoteli, restauracji, targowisk z pamiątkami.
Wreszcie trafiamy do stolicy - Mbabane, którą zamieszkuje ok. 50 tys. ludzi. Główna ulica, o długości może 3 km, ciągnie się przez całe miasto. W centrum kilka nowoczesnych budynków, gdzie mają siedzibę banki i biura. Obok dworzec autobusowy, na którym panuje duży ruch. Bilety są sprzedawane w drewnianych budach, a za toaletę służy... stary autobus.
Rząd kraju ma siedzibę w ładnym, zabytkowym parterowym pałacyku. O piętro wyższe są ministerstwa handlu, przemysłu i pracy. Przed tym ostatnim tłum bezrobotnych, w budynku ma bowiem siedzibę także urząd zatrudnienia. Rezydencja króla, Mswati III, panującego od 1986 r., jest poza miastem silnie strzeżona przez ochronę. Przewodnik opowiada, że władca jest bardzo szanowany przez obywateli. Mówi także, że kiedy stary król, Sobhuza II, chciał wysłać syna na naukę do Anglii, poprosił mieszkańców Suazi o pomoc. Każdy z obywateli płacił raz na jakiś czas jednego lilangeni (ok. 66 gr.). Mówiono, że kraj jest bardzo biedny, a królewicz musi się uczyć, by go z tej biedy wyprowadzić. Złośliwi twierdzili jednak, że król był po prostu skąpy i nie chciał naruszać, nawet dla syna, swych królewskich skarbców.

a