Miasto od dekad zawodzi w planowaniu przestrzennym, a teraz łata problemy na chybcika. Kto za to odpowiada? Ci, którzy prawie ćwierć wieku temu zaprojektowali plan, czy ci, którzy przez ten czas go nie aktualizowali? A może ci, którzy teraz w zawrotnym tempie próbują łatać dziury kosztem mieszkańców, deweloperów i rozwoju Warszawy?
Patodecyzyjność i rozmyta odpowiedzialność
Jeśli wszyscy są winni, to oznacza, że nikt. I tak właśnie wygląda sytuacja w Warszawie. Cząstkowa odpowiedzialność zrodziła patodecyzyjność, czyli sytuację, w której nie podejmuje się konkretnych kroków, by zmienić obecną sytuację. Problemy mieszkańców pozostają, a rozmyta odpowiedzialność ma się dobrze. W rezultacie zrodziła się patoodpowiedzialność, która realne działania zamienia na zaklęcia, o tym co zrobi, i jaka to nie będzie wspaniała przyszłość.
Czy istnieje wyjście z tej sytuacji?
Co mogłoby zmienić obecną sytuację? Może rozsądne planowanie przestrzenne oparte na rzetelnych prognozach, realistycznych rozwiązaniach i współpracy z interesariuszami?
Niestety, miasto zdaje się sygnalizować, że na takie działania nie ma czasu. Szybkie łatanie dziur jest uzasadniane dobrem mieszkańców, a rzeczywiste planowanie przestrzenne pozostaje w sferze nieosiągalnych marzeń.
Mieszkańcy poszkodowani przez błędy miasta
Krotkowzroczna polityka przestrzenna powoduje, że mieszkańcy Białołęki oraz innych części Warszawy ponoszą koszty nieudanych decyzji. Codzienne korki, brak szkół, niedostateczna infrastruktura – to wszystko wpływa na ich jakość życia. Miasto zapewnia, że "kiedyś" będą nowe drogi, lepsze warunki i szkoły, ale to "kiedyś" staje się synonimem "nigdy".
Radni i decyzje samorządowe
Radni samorządowi działają reaktywnie, a mieszkańcy są przekonywani, że winni są deweloperzy. Tymczasem radni sami są zakładnikami sytuacji. Każda decyzja – czy budować, czy nie – niesie ze sobą ryzyko, którego żaden z nich nie chce podjąć w obliczu zbliżających się wyborów. Mieszkańcy zaś zostają z obietnicami, które rzadko kiedy są realizowane.
Deweloperzy – wygodni winowajcy
Miasto chętnie wskazuje na deweloperów jako głównych winnych problemów urbanistycznych. Zamiast inwestować w infrastrukturę, lokalne władze podpisują porozumienia z deweloperami, które zdejmują z miasta odpowiedzialność za budowę dróg, kanalizacji i szkół. Z powodu skomplikowanych zapisów prawnych, miasto nie ma obowiązku wykupu wybudowanej infrastruktury, co sprawia, że koszty ponoszą mieszkańcy. Duzi deweloperzy nie wychylają się z tym tematem i potulnie budują i oddają miastu za złotówkę. A miasto chwali się tymi osiągnięciami.
Developer washing w akcji
Miasto zastosowało sprytny chwyt retoryczny który ma przesłonić sprawę odpowiedzialności – „patodeweloperka” stała się uniwersalnym wrogiem.
To wygodne, bo odwraca uwagę od braków w planowaniu i inwestycjach. Owszem, patodeweloperzy istnieją, ale czy blokowanie inwestycji i pudrowanie problemów poprawia sytuację mieszkańców?
W praktyce, „developer washing” polega na obwinianiu deweloperów za wszystkie niedociągnięcia, podczas gdy miasto unika odpowiedzialności za swoje zaniedbania. Mieszkańcy zamiast infrastruktury dostają nieokreślone plany, brak transportu i pytania od urzędników miejskich typu: „Czy teraz mamy wykupywać grunty pod drogi i wyburzać istniejące domy?”. Retoryka maskuje brak działania, a samorząd rozkłada ręce, bo „pieniędzy mało”.
Czy jest nadzieja?
Zamiast zadawać pytanie „kto jest winny?”, powinniśmy pytać „co można zrobić?”. Miasto potrzebuje spójnego, długoterminowego planu, który nie będzie tylko na papierze, ale będzie miał rzeczywiste odzwierciedlenie w budżecie i działaniach. Tylko wtedy chaos przestrzenny i frustracja społeczna mogą ustąpić miejsca sensownej urbanistyce. Potrzeba jednak do tego odwagi – a z tym, jak pokazuje historia, jest największy problem.